W burzy dziejowej. Wspomnienia dowódcy Oddziału Partyzanckiego Burza AK 1939-1945
MirekiRok wydania: 2014
ISBN: 978-83-64452-17-8
Oprawa: miękka
Ilość stron: 345
Wymiary: 140 x 205
Dostępność: Dostępna za 3-5 dni
23.30 12.65 zł
Do wykonania zadania wziąłem czterech ludzi: trzech kaprali rezerwy, żołnierzy września i jednego przedpoborowego, ale przeszkolonego w PW i w konspiracji. Akcja przebiegała zgodnie z planem. Trzech ludzi stało przy oknach, jeden przy zamykanych zwykle na noc drzwiach głównych, a ja przy nie zamykanym wejściu kuchennym. Gdy Neuman zaczął się rozbierać do spania, wskoczyłem przez kuchnię do jego pokoju. Zaskoczony moim nagłym pojawieniem się, usiłował złapać za stojący przy łóżku sztucer, ale obserwujący za oknem „Szubrak” – A. Musiał, wybijając szybę wycelował broń w niego, a ja krzyknąłem jednocześnie: „Ręce do góry!”, co posłusznie wykonał. Po przeproszeniu za niezapowiedzianą wizytę, poleciłem facetowi ubrać się, ponieważ musimy pójść w teren w celu przeprowadzenia konfrontacji. Po związaniu rąk i zabraniu broni, poszliśmy z delikwentem do jeziorka przy Pilicy i wrzuciliśmy go obciążonego kamieniami.
Lubiłem akcje podstępne i tym razem chciałem użyć do tego celu Ślązaków z samochodami. To wyglądałoby bardziej naturalnie i byłoby bezpieczniejsze. Niestety, ich udział nie był pewny. Było jeszcze widno, gdy wysłałem po Ślązaków wozem taborowym „Toma” – Józefa Lubaszko i dwóch innych. Drużyna gospodarcza i konie pozostały w Sadym Krzu, a ja z oddziałem pod osłoną lasu podciągnąłem na pozycję wyjściową do cmentarza, gdzie był wyznaczony punkt zborny i sanitarny. Tam wyznaczyłem zadania dla drużyn i broni maszynowej.
Był już wieczór, ale kontury budynku szkolnego, zamienionego na Umocnioną siedzibę żandarmerii i policji granatowej, widać było dość dobrze. W oczekiwaniu na powrót „Toma”, pozwoliłem „Tarzanowi” i „Zbiegowi” dyskretnie odwiedzić ciotkę Dereniową. „Tom” wrócił bez Ślązaków, których tego samego dnia skierowano do innej jednostki. Zdecydowaliśmy się na wezwanie żandarmów do poddania się. Nawiązaliśmy rozmowę po niemiecku. Prowadził ją „Drab” – Adam Migacz.
Żandarmi byli zdecydowani poddać się, ale żądali gwarancji, że nie wyrządzimy im krzywdy. Obiecałem to, jeżeli oddadzą broń, granaty i amunicję Pozostał do omówienia sposób przekazywania uzbrojenia, gdy nagle odezwał się głośno „Soplica”: „Niech zrobią defiladę w kalesonach przez Ręczno”. Okazało się, że wśród żandarmów byli tacy, co rozumieli po polsku i gdy to usłyszeli, odmówili poddania się. „Wy jesteście ci sami, co zlikwidowali naszych pod Żerechową” – powiedzieli. Powtarzali, że będą się bronić do ostatniego naboju. Byłem wściekły na „Soplicę”. Popsuł całą akcję jednym głupim powiedzeniem.
„Drab” był celowniczym piata, więc kazałem wystrzelić jeden pocisk w drzwi i jeden na poddasze, w szczelinę broni maszynowej. Powtórzyłem wezwanie. Odpowiedzią były strzały. Przez przeciętą już siatkę uderzyliśmy do wejścia budynku przez rozwalone drzwi. Dół posterunku został opanowany. Było tam tylko dwóch granatowych policjantów, których zostawiliby w spokoju Żandarmi mieli piętro, a na poddaszu zabezpieczone stanowiska obronne. Schody prowadzące do góry były zabezpieczone zasiekami z drutów kolczastych. Rzuciłem z klatki schodowej granat do góry i nadal wzywałem do poddania się. Odpowiedzią była rzucona w dół wiązka granatów, której podmuch przewrócił mnie i potoczył parę metrów po korytarzu. Zostałem ranny w rękę.
Lubiłem akcje podstępne i tym razem chciałem użyć do tego celu Ślązaków z samochodami. To wyglądałoby bardziej naturalnie i byłoby bezpieczniejsze. Niestety, ich udział nie był pewny. Było jeszcze widno, gdy wysłałem po Ślązaków wozem taborowym „Toma” – Józefa Lubaszko i dwóch innych. Drużyna gospodarcza i konie pozostały w Sadym Krzu, a ja z oddziałem pod osłoną lasu podciągnąłem na pozycję wyjściową do cmentarza, gdzie był wyznaczony punkt zborny i sanitarny. Tam wyznaczyłem zadania dla drużyn i broni maszynowej.
Był już wieczór, ale kontury budynku szkolnego, zamienionego na Umocnioną siedzibę żandarmerii i policji granatowej, widać było dość dobrze. W oczekiwaniu na powrót „Toma”, pozwoliłem „Tarzanowi” i „Zbiegowi” dyskretnie odwiedzić ciotkę Dereniową. „Tom” wrócił bez Ślązaków, których tego samego dnia skierowano do innej jednostki. Zdecydowaliśmy się na wezwanie żandarmów do poddania się. Nawiązaliśmy rozmowę po niemiecku. Prowadził ją „Drab” – Adam Migacz.
Żandarmi byli zdecydowani poddać się, ale żądali gwarancji, że nie wyrządzimy im krzywdy. Obiecałem to, jeżeli oddadzą broń, granaty i amunicję Pozostał do omówienia sposób przekazywania uzbrojenia, gdy nagle odezwał się głośno „Soplica”: „Niech zrobią defiladę w kalesonach przez Ręczno”. Okazało się, że wśród żandarmów byli tacy, co rozumieli po polsku i gdy to usłyszeli, odmówili poddania się. „Wy jesteście ci sami, co zlikwidowali naszych pod Żerechową” – powiedzieli. Powtarzali, że będą się bronić do ostatniego naboju. Byłem wściekły na „Soplicę”. Popsuł całą akcję jednym głupim powiedzeniem.
„Drab” był celowniczym piata, więc kazałem wystrzelić jeden pocisk w drzwi i jeden na poddasze, w szczelinę broni maszynowej. Powtórzyłem wezwanie. Odpowiedzią były strzały. Przez przeciętą już siatkę uderzyliśmy do wejścia budynku przez rozwalone drzwi. Dół posterunku został opanowany. Było tam tylko dwóch granatowych policjantów, których zostawiliby w spokoju Żandarmi mieli piętro, a na poddaszu zabezpieczone stanowiska obronne. Schody prowadzące do góry były zabezpieczone zasiekami z drutów kolczastych. Rzuciłem z klatki schodowej granat do góry i nadal wzywałem do poddania się. Odpowiedzią była rzucona w dół wiązka granatów, której podmuch przewrócił mnie i potoczył parę metrów po korytarzu. Zostałem ranny w rękę.
Klienci, którzy oglądali tą książkę oglądali także: